nowa kategoria…
Top Gear
nowa kategoria…
Top Gear
Jeśli jesteś osoba, która faktycznie pracuje na komputerze i chce, żeby system rzeczywiście działał – nie na pokaz, ale na pół gwizdka – ta recenzja jest dla ciebie. Przeanalizuję to narzędzie szczerze, bez bzdur i pokazuję dokładnie co ma sens robić, a czego lepiej zostawić.
Chris Titus Tech Windows Utility to zbiór narzędzi, które pozwalają ci zabrać się za optymalizację Windowsa bez muszenia się przez setki kliknięć w ustawieniach. Wszystko działa z wiersza poleceń (PowerShell), co oznacza, że albo oszczędzasz godziny, albo coś zjebiesz.
Narzędzie ma modularna budowę – możesz brać z niego to, co ci rzeczywiście potrzebne, a resztę ignorować. To jest jego największa zaleta.
Pozwala ci zainstalować setki programów poprzez WinGet (menadżer pakietów Microsoftu). Zamiast pobierać Chrome, VLC, 7-Zip i dwadzieścia innych rzeczy ręcznie, zaznaczasz checkboxy i boom – wszystko się instaluje.
TAK – ale z zastrzeżeniami.
Dla człowieka, który:
To jest oszczędność czasu godna uwagi. WinGet ma znacznie szerszy katalog niż Ninite (konkurencja), więc masz rzeczywiście do czego sięgnąć.
Nie instaluj wszystkiego bezrefleksyjnie. Znam facetów, którzy zaznaczyli wszystkie checkboxy i potem siedział z 40 programami, z których używa trzech. Wybieraj świadomie.
To jest sedno sprawy. Tweaki to ta część, gdzie rzeczywiście można coś zmienić.
Utility oferuje dwa profile:
ODPOWIEDŹ: TAK, ale z ostrożnością.
Dlaczego? Microsoft zbiera dane o tym, co robisz, jakie programy używasz, gdzie klikasz. Jeśli ktoś wam mówi, że to nie jest inwazyjne – to kłamie lub naiwnie wierzy Microsoftowi.
Co konkretnie wysyła się do Microsoftu:
Jeśli pracujesz dla firmy, która ma umowy z Microsoftem, te dane mogą być dostępne dla twojego pracodawcy. Jeśli pracujesz na freelancach lub masz własny biznes – dlaczego miałbyś pozwalać Microsoftowi szpiegować twoje projekty?
Czy to dramatyczne? Nie. Ale czy to bez sensu? Tak. Wyłącz to. Ta utility robi to automatycznie w profilu Minimal.
REKOMENDACJA: Zaznacz Minimal profile, żeby wyłączyć telemetrię.
TAK, wyłącz.
Cortana to asystent głosowy, który nasłuchuje na wszelki wypadek. Jeśli go nie używasz (a większość chłopów go nie używa), to po co ma zużywać zasoby? Plus, wysyła dane do Microsoftu.
Wyłączenie tego to czysty zysk – mniej zasobów, mniej szpiegowania.
Tutaj trzeba myśleć.
OneDrive to chmura Microsoftu. Utility chce go wyłączyć/usunąć.
Większość facetów, którzy robią coś na komputerze, OneDrive’a po prostu ignoruje. Wyłącz to.
Tutaj bądź ostrożny – jeśli go rzeczywiście nie używasz.
Utility ostrzega: jeśli usuniesz Store, może to złamać niektóre aplikacje (zwłaszcza te zainstalowane ze Store’a).
Moja rada: jeśli używasz aplikacji ze Store’a – nie rób tego. Jeśli nigdy tam nie zaglądasz – usunięcie Store to mały zysk, ale potencjalny problem. Nie warto ryzyka.
TAK – ale zależy od sprzętu.
Jeśli masz starego laptopa z procesorem z 2015 roku, wyłączenie animacji, przezroczystości i innych bajdurek może dać ci 10-15% wydajności. Jeśli masz komputer z 2020 roku – to są grosze.
REKOMENDACJA: Jeśli sprzęt ma więcej niż 7 lat – tak. Jeśli nowszy – opcjonalne.
To gdzie faceci robią błędy.
Jeśli pracujesz online i jest ci potrzebny internet: RECOMMENDED – to jedyna rozsądna opcja. Dostajesz aktualizacje bezpieczeństwa (to jest WAŻNE), ale nie masz nowych ficzerek które czasem psują rzeczy co miesiąc.
Microsoft regularnie wypuszcza aktualizacje, które łamią drukowanie, wifi, czy sterowniki. Jeśli czekasz 24 miesiące – większość tych śmieciówek już jest naprawiona.
Jeśli masz starą maszynę lub skomplikowane oprogramowanie (np. przemysł, specjalistyczne narzędzia): DISABLE ALL – ale WYŁĄCZNIE jeśli:
Jeśli masz maszynę do pracy i jest podłączona do internetu – nie wyłączaj aktualizacji. To jest głupie. Jeden ransomware i masz problem.
Jeśli używasz Windowsa normalnie: RECOMMENDED – bez wyjątków.
To szybki dostęp do starych ustawień Windowsa. Przydatne, jeśli regularnie coś tam zmieniasz. Dla większości ludzi – używane raz w życiu.
WERDYKT: Ignoruj. Jeśli ci to potrzebne, zrobisz to ręcznie.
To tworzy „minimalny Windows” – usuwa wszystko co się da, żeby system zajmował mniej miejsca i był szybszy.
WERDYKT: Zaawansowane. Jeśli musisz o tym myśleć – nie rób tego.
Utility tworzy restore point, ale:
Jeśli zaznaczysz zbyt dużo i nie wiesz co robisz – Windows może się sypać. Przywrócenie go to godzina lub więcej pracy.
Oto coś co faceci nie rozumieją:
Telemarkacja jest skarb bezpieczeństwa, ale szyfrowana transmisja i aktualizacje to są MURY.
Można wyłączyć telemetrię i mieć bezpieczny system. ALE – jeśli masz zainfektowany system albo zalogowany ransomware bo nie aktualizujesz – to nie pomoże ci żaden privacy.
Zdroworozsądkowy balans:
To działa.
Załóżmy, że masz:
Co robisz:
Rezultat:
Czas: 20 minut Ryzyko: Minimalne Korzyść: Rzeczywista
| Aspekt | Ocena | Uwagi |
|---|---|---|
| Łatwość użycia | 7/10 | Wymaga PowerShell, ale proste |
| Bezpieczeństwo | 8/10 | Rozsądne opcje, bez zbędnego ryzyka |
| Wydajność | 7/10 | Rzeczywiste zyski, ale zależy od sprzętu |
| Wsparcie | 0/10 | Żadne – jesteś sam |
| Przydatność | 8/10 | Duża, jeśli wiesz co robisz |
| Rekomendacja | 8/10 | Warto, ale z głową |
WARTO jeśli:
NIE WARTO jeśli:
Użyj tego narzędzia, ale zrób to mądrze.
Weź z niego to, co rzeczywiście potrzebne: wyłączanie telemetrii, ustawianie aktualizacji, instalacja aplikacji. Zostaw resztę.
I zapamiętaj: najszybszy system to system, który pracuje, a nie system, który się sypie.
Siedzę przed ekranem komputera, który – pozwól, że to powiem – kosztuje więcej niż moja świadomość jest warta. Przed sobą mam również urządzenie audiofilskie o cenie zbliżonej do miesięcznego czynszu. Urządzenie, które wciąż uważałem za wyznacznik jakości, dowód moich gustów, talizman przeciw podejrzeniom o głuchości. I nagle pojawia się na mailu oferta wyprzedaży – chiński pendrive za 48 dolców.
Tak, to już drugi bonus do tego…
Brzmi jak początek antyreklamówki, ale to początek zeznań.
Moondrop – producent słuchawek inspirowanych mangą, czyli dokładnie taki typ firmy, którą w naszym świecie najchętniej ignorowaliśmy – opakował dwa chipy CS43198 w plastik i puścił w świat. Pendrive. Wielkości zapalniczki. 48 dolarów.
Specyfikacja czyta się jak żart:
Błażej chciał porównać z RME, które miałem nadzieję, że będzie moje „foreva”, ma/posiada:
To jest 23:1. Stosunek ceny do praktycznej przewagi. Albo raczej do jej braku.
Czuję się oszukany? Czuję się głupi? No nie…
Mój kolega – i muszę to powiedzieć ostrożnie, żeby nie zranić – zarabia tak, że pozwala sobie na Eversolo DMP-A8. Elegant, minimalistycznie złośliwy, napędzany Androidem (lol), stworzony dla ludzi, którzy nie mogą zdecydować, czy są zwolennikami hi-fi czy tabletów.
Brzmi pięknie – przepraszam, wygląda… pięknie. 5 kilogramów aluminium aviation-grade, nagrody EISA (można zamówić se w necie), ekran dotykowy, dostęp do Tidala i Qobusza. Jedna z tych rzeczy, którą pokazuje się gościom i mówi: „To streamer”. Gość kiwa głową, nie bardzo wiedząc, co to oznacza, ale domyśla się, że to drogo.
Specyfikacja? 128 dB dynamiki.
Mniej. Niż pendrive za 48 dolarów.
W tym momencie dzwonię do niego:
– Słuchaj, za różnicę między twoim streamerem a tym pendrivem…
– No?
– …możesz kupić gaming PC z RTX 4070 Ti.
– I co z tego?
– Który będzie lepszym streamerem. Plus pograsz se w Cyberśmiecia na ultra.
Rozłącza się.
Siadam nad arkuszem i liczę. To bardziej przydatne niż słuchanie.
Eversolo za 1980 dolarów oferuje:
Czyli płacę 1980 dolarów za:
RME za 1100 dolarów daje:
Czyli płacę 1100 dolarów za:
Eee…
132 decybele dynamiki to więcej, niż ucho człowieka może rozróżnić między szeptem a startem myśliwca. W żadnych okolicznościach. Pod żadnym pretekstem. Nawet jeśli będziesz słuchał przez najdroższe słuchawki, które mogą być referencyjne dla nartników.
0.00014% zniekształceń to poziom, przy którym kwantowy szum atomów w przewodzie jest głośniejszy niż sama konstrukcja.
8-pasmowy parametryczny equalizer w domenie cyfrowej, przed konwersją D/A, pracujący na 32 bitach, to narzędzie lepsze niż studia nagraniowe miały jeszcze przed chwilą. W pudełku za 48 dolarów.
Technologia osiągnęła punkt zwrotny chyba.
RME będzie jutro na OLX. Będzie opisany: „Stan idealny, nigdy nie słuchałem dostatecznie uważnie”. To będzie czyste kłamstwo. Słuchałem bardzo uważnie. Właśnie dlatego wiem, że szału nie ma.
Kolega z Eversolo będzie twierdził, że jego streamer „brzmi lepiej”. Że „streamowanie z dedykowanego urządzenia ma inną jakość”. Że „laptop wprowadza zakłócenia”.
Ma rację w jednym: jego Eversolo wygląda lepiej – jego zdaniem.
Czy to jest warte 1980 dolarów?
Dla niego – może. To jego pieniądze, jego złudzenie, jego prawo do bycia oszukanym. Dla mnie?
Preferuję peceta, DAWN PRO 2 i 1900 dolarów w kieszeni.
To jest koniec jednej ery. Moment, gdy marketing kapituluje przed fizyką. Gdy prestiż jest tańszy niż obojętność. Gdy świadomość konsumencka wrzeszczy: „Dosyć już tej religii!”.
Za 48 dolarów.
RME: 6/10 – Stracił główną przewagę. Zostaje prestiż i 7V dla garstki przypadków w studio.
Eversolo: 5/10 – Piękny, drogi, zbędny. Za różnicę w cenie macie peceta który zrobi to samo, lepiej, plus tysiąc innych rzeczy.
DAWN PRO 2: 11/10 – Koniec epoki. Za 48 USD demoluje urządzenia za tysiące.
Witajcie w przyszłości. Nie jest taka droga, jak wam ktoś powiedział.
P.S. Właśnie zamawiamy kolejnego pendraka…
Sto lat temu ludzie odpalali samochody na korbę. Dziś handlarze korbują im w głowach aby oddali swoje portfele w salonach audio. Progres? Niekoniecznie.
W 1934 roku RCA sprzedawało drewniane trumny z prymitywnym gramofonem, nazywając te „wysoką wiernością dźwięku”. Wielki Kryzys, ludzie bez butów, ale jakoś przekonano ich, że potrzebują konsoli za miesięczną pensję. Bo to nigdy nie było o dźwięku – było o „klasie„. O możliwości powiedzenia sąsiadowi: „Patrz chamie, ja też jestem kimś, bo mam gramofon”.
Minęło sto lat. Trumny zrobiły się mniejsze, ale mechanizm pozostał identyczny tylko go jeszcze bardziej rozbudowano.
Lampa Western Electric 300B z 1938 roku, dziś uważana za „Świętego Graala” przez audiofanbojów. Przedwojenny przetwornik prądu na ciepło (i trochę na dźwięk) sprzedawany jak relikwia. Cena? Nie pytaj. Bo „Jak pytasz o cenę, to nie dla ciebie” – usłyszysz od sprzedawcy, który kupi sobie za twoją marżę nowe BMW. Czemu nie wybrał Forda T z epoki?
Lata pięćdziesiąte przyniosły kolejną rewolucję: połączenie gramofonu z barkiem na alkohol. Bo cóż lepiej wyraża rodzinną idyllę niż bourbon i Perry Como? Lata siedemdziesiąte to szczyt absurdu – pokrętła większe, wzmacniacze cięższe, a każdy właściciel Pioneera uważał się za inżyniera dźwięku. Jeśli nie ważyło pięćdziesięciu kilogramów i nie zagrażało małżeństwu, to nie było hi-fi.
Potem przyszła Japonia i zrobiła wszystko lepiej, mniej, taniej. Katastrofa dla marż europejskich dystrybutorów.
Ale prawdziwa esencja tego oszustwa rozkwita dziś w Polsce. Tu dotarliśmy do mistrzostwa. Właściciel salonu audio w Warszawie, Krakowie czy Katowicach to współczesny alchemik. Importuje pudełko składane w Chinach od podstaw za tysiąc dolarów, nakłada marżę 300%, ustawia je na czarnym postumencie z granitu i mirry w przyciemnionym pokoju i szeptem opowiada o „scenie dźwiękowej” częstując cygarem i whiskey.
„Pan słyszy tę głębię? To nie jest dźwięk, to jest doświadczenie.”
Pan nie słyszy. Pan chce słyszeć. I to wystarczy.
Organizują pokazy, na których odtwarzają ten sam fragment „Hotel California” na sprzęcie za cenę mazdy. Skinięcie głową. Półprzymknięte oczy. „Rozdzielczość. Czarno. Muzykalność.” Słowa pozbawione znaczenia, ale brzmiące jak objawienie. A klient kiwa głową, bo przecież nie przyzna, że nic nie słyszy. Bo przyznanie, że nie słyszy różnicy między kablem za 50 złotych a kablem za 2000, to przyznanie się do porażki. Do tego, że nie jest wtajemniczony. Że nie należy.
I dopisuje do kredytu hipotecznego jako wyposażenie gabinetu…
Sprzedawca wraca do zaplecza. Śmieje się z kolegą. „Kolejny ćwok wziął trzy metry kabla za osiem kafli. Nawet nie słyszał różnicy, ale kiedy powiedziałem, że 'słychać przestrzeń między instrumentami’, zrobił taką minę, jakbym mu pokazał Boga.”
To nie jest teoria spiskowa. To model biznesowy. Cała kultura audiofilska w Polsce została zbudowana na fundamentalnej prawdzie: ludzie zapłacą więcej za rzecz, której nie rozumieją, jeśli przekonasz ich, że problem leży w nich, a nie w rzeczy.
Nie słyszysz różnicy? To znaczy, że twój system nie jest wystarczająco dobry. Kup lepszy. Wciąż nie słyszysz? Twój pokój nie jest odpowiednio wytłumiony. Zamów panele akustyczne – mamy akurat w promocji, tylko 15 tysięcy. Nadal nic? Może twoje ucho nie jest wystarczająco „otwarte”? Posłuchaj jeszcze trochę, przyzwyczaisz się za miesiąc jak sprzęt się „wygrzeje” – czyt. nie będzie możliwy zwrot.
A prawda? Prawda jest prosta i brutalna: badania z podwójnie ślepą próbą – które przemysł audio boi się jak diabeł wody święconej – wielokrotnie pokazały, że nikt nie słyszy różnicy. Ani eksperci, ani amatorzy. Ale fakty nie mają znaczenia, gdy jesteś w środku kultu.
Bo hi-fi jest kultem. Ma swoich kapłanów (recenzentów piszących o „ciepłej barwie średnicy”), świątynie (salony odsłuchowe z aksamitnymi fotelami), święte teksty (których nikt nie czyta) i herezje (obiektywne pomiary, które są wulgarne).
Polski dystrybutor nie sprzedaje sprzętu. Sprzedaje zbawienie. Obiecuje, że za odpowiednią sumę – zawsze wyższą niż poprzednia – dotrzesz do prawdy muzyki. Do tego, co artysta „naprawdę miał na myśli”. Że Coltrane w końcu zabrzmi tak, jak powinien.
Ale Coltrane brzmi tak, jak brzmi. A ty kupujesz kolejny upgrade, bo nie masz odwagi przyznać – ani sobie, ani sprzedawcy patrzącemu na ciebie z wyższością – że to, co słyszysz, brzmi dokładnie tak samo jak poprzednio. Tylko drożej.
Oto prawda, której nikt w tym biznesie nie powie ci w twarz: Spotify przez przyzwoite słuchawki za 200 złotych dostarcza 99,9% „emocji”, którą dostarcza system za 200 tysięcy. Pozostałe 0,1%? To nie dźwięk. To historia, którą sobie opowiadasz. To performans dla własnego ego.
I nie ma w tym nic złego – pod warunkiem, że wiesz, w co grasz. Możesz wydać majątek na hobby. Ale nie udawaj, że to o muzyce. To o tobie. O twoim miejscu w hierarchii, o dostępie do klubu, którego członkowie „rozumieją”. To Pierre Bourdieu w czystej postaci: konsumpcja jako marker klasowy.
Tylko że Bourdieu przynajmniej był szczery. Polski sprzedawca audio? On udaje twojego przyjaciela. „Rozumiem pana potrzeby. Pan jest wrażliwy na dźwięk. Pan słyszy.” A potem dzwoni do dostawcy: „Mam kolejnego frajera. Wpakuj mi te kable, co mają marżę 400%.”
Sto lat hi-fi. Sto lat tego samego oszustwa w coraz lepszym opakowaniu. W 1934 to była drewniana trumna. Dziś to minimalistyczna czarna skrzynka z logo, którego nie znasz, ale które brzmi japońsko, więc musi być dobre. Mechanizm? Identyczny. Cena? Wyższa. Zadowolenie? To samo.
I będzie działać dalej. Bo nie walczysz z przemysłem. Walczysz z własną niepewnością. A dystrybutor i sprzedawca? Oni tylko trzymają nóż przy cieście. I krojąc je, śmieją się.
Głośno. W twarz.
Bo wiedzą, że wrócisz. Po kolejny upgrade. Po kolejną iluzję. Po kolejne potwierdzenie, że należysz. I zapłacisz. Zawsze płacisz.
Witaj w studium hi-endu. Sto lat działamy. Sto lat oszukujemy. I najpiękniejsze jest to, że wy płacicie nam za przywilej bycia oszukiwanymi.
Bo inaczej musielibyście przyznać, że król jest nagi.
A kto ma odwagę?
Słuchajcie, mam dla was wiadomość dobrą i złą. Zła jest taka, że większość z was pije absolutne świństwo zamiast kawy. Dobra natomiast brzmi: da się to naprawić, nie wydając przy tym ceny używanego Fiata Punto.
Zanim zaczniemy, musicie zrozumieć, że w świecie kawy są tylko dwie zasady, które mają znaczenie:
Wszystko inne – te całe maszyny za kilkanaście tysięcy, tampersy z meteorytu, mikrowagi kwantowe – to wszystko po to, żeby utrzymać te dwie cholerne liczby. Tyle. Koniec.
No dobra, teraz coś obrzydliwego. Ludzie uczuleni na karaluchy nie mogą pić kawy zmielonej ze sklepu. Nawet tej za 100 zł za pół kilo. Czemu? Bo zawiera… no właśnie.
Naukowcy są tu bezwzględni: jeżeli kawa mielona w domu nie powoduje uczulenia, a ta ze sklepu już tak – znaczy to tylko jedno. Więc albo kupujecie młynek, albo pijecie zupę z „mięskiem”. Wasz wybór.
Przez lata wszyscy snobują: „poniżej 300 dolarów nie ma co szukać”. Bzdura. Kompletna bzdura.
DeLonghi Dedica E685 (160€):
High Brew (108€, w Polsce taniej):
Verdict? High Brew. Chińczycy w końcu przestali kopiować i zaczęli myśleć. I wiecie co? Wychodzi im to lepiej niż Włochom.
Potrzebujecie młynek. Koniec dyskusji. Najlepiej ręczny – mały, da się wziąć do samolotu, można napędzać wkrętarką z Lidla (serio).
King Rider (35€):
To nie jest fanaberia. Za 200g wagi z dokładnością do setnej grama kupujecie:
Idziecie do sklepu, patrzcie na ziarna. Nie słuchajcie o „owocowych nutach” – to niedopalona kawa dla ludzi, którzy dolają mleka.
Test wzrokowy:
Im ciemniejsze palenie, tym niższa temperatura parzenia. Ja stawiam na 93°C – bezpieczne uniwersalne ustawienie.
Jeżeli kawa zaparzyła się w 10 sekund – za grubo zmielone. Jeżeli w 40 – za drobno. Proste.
Widzicie tę piankę? To nie jest ozdoba. To welwet – aksamitność na języku, której Chińczycy szukają w śmierdzącym durianie, a my mamy rano w filiżance.
Dlatego francuska kuchnia jest ponad tajską. Dlatego lubicie torty z kremem. I dlatego dobra kawa różni się od brudu.
Po co? Jeden shot to 20ml. Dwa dziennie. Szklanka wody wystarcza na tydzień.
Nie musicie. Jeżeli musicie dociskać kawę tamperem, to ŹLE ją zmieliliście. Kropka.
Nie musi. Zwykła kawa z włoskiego sklepu działa znakomicie. Świeżość > marka.
I dlatego macie kwaśną breję. 93°C. Trzymajcie się tego.
Nie wyrzucajcie! To genialny nawóz dla kwiatów. Żona/dziewczyna/mama doceni.
Dwa espresso rano = turbo mode. Wszyscy mówią, że jestem na kokainie. Nie, to tylko kawa. Ale działa.
Absolutne minimum:
Za to dostajecie:
Zdaję sobie sprawę, że 650 zł to dla wielu osób sporo. Ale to inwestycja w siebie. Więcej energii = więcej życia. I przestańcie w końcu pić tę lurę z karaluchami.
Jeżeli High Brew potrafi zrobić lepszy ekspres od DeLonghi za połowę ceny, to może warto dać szansę tym, którzy przestali kopiować i zaczęli myśleć?
A teraz spadam robić sobie drugi shot. Na zdrowie!
P.S. Nie pokażę wam jak spienia się mleko, bo nie jestem fanem. Jak się zrobi dobrą kawę, mleko nie jest potrzebne. Kropka.
Czyli o tym, jak urządzenie za $48 może zastąpić Hi-Endowy przetwornik za miliony
Proszę państwa, pojawia się pytanie fundamentalne: czy to gówno może posłużyć jako pełnoprawny przetwornik do stacjonarnego systemu audio? Czy można je podłączyć to do wzmacniacza zintegrowanego, przedwzmacniacza, aktywnych kolumn studyjnych – i czy wysteruje końcówkę mocy odpowiednio?
Odpowiedź brzmi: TAK, I TO JESZCZE JAK! (jak mawiał JP2)
DAWN PRO 2 dostarcza maksymalnie 4.1 Vrms na wyjściu równoległym 4.4mm. To napięcie, które w świecie audio profesjonalnego jest absolutnie wystarczające żeby zagrać koncert.
Zobaczmy, co to oznacza w praktyce:
Consumer audio (RCA):
Professional audio (XLR):
Oznacza to, że DAWN PRO 2 może bez problemu wysterować:
Dla kontrastu, zobaczmy co oferują drogie, stacjonarne przetworniki:
RME ADI-2 DAC FS (1100 USD):
Chord Qutest (1900 USD):
Cambridge Audio DacMagic 200M (500 USD):
Topping D90SE (900 USD):
Ale Stefan – zapytają sceptycy – a co z impedancją wyjściową? Czy ten pendrive ma odpowiednio niską impedancję, żeby nie „kolorować” brzmienia?
Muszę jednych zmartwić a innych pocieszyć: CS43198 ma wyjście o impedancji poniżej 1 Ω (typowo 0.1-0.5 Ω). To jest wybitnie niska wartość, niższa niż w większości dedykowanych przetworników.
Dla porównania:
Tutaj zaczyna się lekki problem techniczny. DAWN PRO 2 ma wyjście 4.4mm Pentaconn. To nie jest standardowe XLR ani RCA ale od czego macie lutownicę albo chińczyka?
Potrzebny będzie adapter:
Koszt przyzwoitego kabla: 15-50 USD. Wciąż jesteśmy w granicach ekonomicznego absurdu.
Podsumujmy ten absurd:
Przetwornik za 48 USD:
Pytanie retoryczne: Po co płacić więcej?
Odpowiedź uczciwa: Bo duże pudełko z aluminium, lampkami LED i wyświetlaczem OLED wygląda lepiej na półce. Bo psychologia. Bo status. Bo romantyzm. Bo głupota czysta.
Na pewno nie dlatego, że zabrzmi lepiej. Bo nie brzmi.
DAWN PRO 2 to nie tylko przetwornik słuchawkowy. To pełnoprawny DAC liniowy, który może stanąć jak kość w gardle firmom sprzedającym przetworniki za miliony monet.
4.1 Vrms to więcej niż wystarczająco. To więcej niż większość profesjonalnego sprzętu wymaga. To poziom sygnału, który pozwala napędzić praktycznie każdy wzmacniacz, każdy monitor, każdy system.
Za 48 dolarów macie przetwornik, który nie ustępuje konstrukcjom za 50, 100, 200 razy więcej.
To nie jest hiperbola. To nie jest chiński marketing. To jest brutalna prawda technologicznego postępu.
I to jest skandal, z którego się cieszę.
Pozdrawiam
P.S. Tak, to jest to samo:
Proszę państwa, stało się coś absolutnie nieprzyzwoitego. Moondrop wypuścił na rynek urządzenie, które kosztuje mniej niż przyzwoity obiad w warszawskiej restauracji, a gra jak sprzęt za kilkadziesiąt tysięcy złotych. To jest obsceniczne. To jest wstrętne. I to jest najwspanialsze, co przydarzyło się audiofilom od dziesięcioleci.
Zacznijmy od faktów. W tym maleńkim pudełeczku siedzi para przetworników CS43198 – każdy jeden na osobny kanał. To rozwiązanie, które jeszcze dekadę temu było domeną referencyjnych przetworników za cenę małego samochodu.
Weźmy dla kontrastu dCS Vivaldi DAC – flagową konstrukcję brytyjską za 115 tysięcy dolarów. Tak, dobrze państwo słyszeli: sto piętnaście tysięcy. Ma on 24-bitową konwersję Ring DAC i dynamikę około 120-125 dB.
DAWN PRO 2 ma 132 dB dynamiki i THD+N na poziomie 0.00014%.
Pozwólcie, że to powtórzę dla tych z tyłu sali: urządzenie za czterdzieści osiem dolarów ma lepsze parametry pomiarowe niż przetwornik za sto piętnaście tysięcy.
Weźmy jeszcze kilka świętości z audiofilskiego Olimpu:
Chord Hugo TT2 (około 4500 USD):
RME ADI-2 DAC FS (około 1100 USD):
ESS ES9038PRO (topowy chip w wielu flagowcach):
A tu mamy podwójny CS43198 w konstrukcji za mniej niż dwie pizze z dostawą.

Stało się to, z czego audiofile nie przypuszczali: technologia dogoniła mistykę.
Kiedyś różnice w jakości konwersji były słyszalne. Przetwornik za 100 dolarów grał jak puszka po konserwach, za 1000 – przyzwoicie, za 10000 – wyśmienicie. Teraz? Fizyczne granice zostały osiągnięte.
132 dB dynamiki to więcej, niż ucho ludzkie może rozróżnić w jakichkolwiek warunkach odsłuchowych. THD+N na poziomie 0.00014% jest poniżej progu słyszalności – moglibyście mieć zniekształcenia dziesięć razy większe i nadal byście ich nie słyszeli.
Och, jak bardzo chciałbym państwu powiedzieć, że tak. Że te złote potencjometry, aluminiowe obudowy, transformatory toroidalne wielkości bochenka chleba i lampy świecące ciepłym blaskiem robią różnicę.
Czasem robią. Ale nie w pomiarach na pewno. W realnym świecie ten scalak miażdży większość rynku.
Gdzie więc leży różnica?
Oto brutalna prawda: soft-DAC z wbudowanym DSP wysokiej precyzji to najbardziej zaawansowane audio, jakie ludzkość kiedykolwiek stworzyła.
Dlaczego?
To nie jest „prawie tak dobrze jak drogie urządzenia”. To jest lepiej. W każdym wymiernym aspekcie i masz pełną kontrolę brzmienia na poziomie przetwornika, a nie już po konwersji.

Oczywiście, że brzmi inaczej. I dCS brzmi inaczej. I Schiit Yggdrasil brzmi inaczej. Wszystko brzmi inaczej, a tu macie jeszcze technologię nie do końca ogarniętą przez „geeków” z ASR także z tym sterowaniem nie będzie na początku łatwo na pewno.
Poza tym to nie jest kwestia lepiej czy gorzej. To jest kwestia kolorowania. Te urządzenia mają swój charakter dźwiękowy – dodają harmoniczne, subtelnie zmieniają fazę, mają swoje filtry rekonstrukcyjne.
DAWN PRO 2 jest neutralny. Alarmująco, nudnie, wspaniale neutralny.
Gra dokładnie to, co jest w nagraniu. Jeśli nagranie jest wyśmienite – usłyszycie raj. Jeśli jest kiepskie – usłyszycie wszystkie grzechy inżyniera dźwięku.
To jest ekonomiczny absurd i technologiczna katharsis.
Firma Moondrop wzięła układ za kilka dolarów, dodała złącze USB-C, kabelek, obudowę i sprzedaje to z zyskiem za niecałe 50 USD.
Jeszcze dziesięć lat temu ta sama jakość dźwięku kosztowała tysiące. Pięć lat temu – setki tysięcy. Teraz? To cena obiadu.
Ten przetwornik to koniec pewnej epoki. Koniec czasów, gdy jakość była proporcjonalna do ceny. Koniec mitów o „ciepłych lampach” i „muzykalnych przetwornikach”.
To jest referencja za cenę zupki w Hiltonie. To jest studio nagraniowe w kieszeni. To jest technologiczny nokaut wszelkich audiofilskich zabobonów.
Czy brzmi „lepiej” niż dCS Vivaldi? A co znaczy to „lepiej”?. Vivaldi ma swoją „magię”, swój charakter, swoją nazwę (i transformator kilka razy większy niż cały taki mobilny przetwornik).
Ale czy brzmi wystarczająco dobrze, żeby różnica była irrelewantna dla 99.9% ludzi?
10/10 – i nie ujmuję ani punktu, bo to jest warte każdej złotówki.
P.S. Biorę dwa. Jeden do słuchania, drugi na wszelki wypadek, gdyby ten „chiński” cud przestał działać. Za 96 dolarów mam redundancję przez miesiąc z resztą, a Vivaldi takiej nie ma.
To po prawie trzech milionach odsłon:
Obudowa kolumny głośnikowej jest paradoksem: ma istnieć i nie istnieć jednocześnie. Ma być wystarczająco sztywna, by trzymać głośnik w miejscu, lecz wystarczająco martwa akustycznie, by sama nie śpiewać. To proste. I niemożliwe.
Każdy materiał ma częstotliwość rezonansową. Każda struktura chce drgać. Pytanie nie brzmi „czy obudowa będzie współrezonować”, lecz „jak bardzo, na jakich częstotliwościach i czy zdołamy to kontrolować”.
I tu zaczynają się kłamstwa.
Weźmy lite drewno. Piękne, szlachetne, żywe. Aż nazbyt żywe – włókna ułożone w jednym kierunku sprawiają, że drewno „pracuje”. Pęcznieje w poprzek włókien, kurczy wzdłuż. Skręca się. Pęka. Rezonuje niejednorodnie, bo każda warstwa słojów ma inną gęstość.
Teraz płyta wiórowa czy MDF. Homogeniczne, stabilne? Pozornie. W rzeczywistości: martwe. Nie tyle stabilne, co akustycznie jałowe. Sproszkowałeś drewno, zabiłeś jego strukturę, związałeś trupim klejami pełnymi formaldehydu. Dostałeś materiał, który nie żyje – i słychać to. Każdy, kto porównał kolumny z MDF z tymi ze sklejki, wie: MDF brzmi „pudełkowato”. Brzmi płasko. Brzmi jak puszka.
Sklejka wielowarstwowa to heglowska synteza: bierzesz drewno (teza), neguje jego wadę kierunkowości przez krzyżowe ułożenie warstw (antyteza), otrzymujesz materiał stabilny jak kompozyt, lecz żywy jak drewno (synteza). Włókna skompensowane krzyżowo równoważą naprężenia. Struktura wielowarstwowa rozbija rezonanse stojące. Naturalny charakter drewna pozostaje.
Dlatego Wilson Audio nie używa MDF. Dlatego PMC, ATC, Focal w topowych liniach sięgają po sklejkę brzozową. Nie z sentymentu. Z fizyki.
MDF kosztuje 40 złotych za metr kwadratowy. Sklejka brzozowa Baltic Birch – 250 złotych. Różnica dziesięciokrotna. I tu jest pies pogrzebany.
Producent masówki musi liczyć grosze. Jego kolumny muszą kosztować 500 złotych, konkurować z trzema tysiącami innych modeli, ładnie wyglądać w hipermarkecie. Nie może używać sklejki. Może jedynie pisać „drewniana obudowa” (technicznie prawda: wiór to drewno), „gęsta konstrukcja MDF” (eufemizm dla „ciężka jak diabli, bo klej waży więcej niż włókna”) i liczyć, że nie zauważysz.
Marketing nie kłamie wprost. On przemilcza. Jeśli w specyfikacji widzisz zdanie „obudowa z płyty MDF wysokiej gęstości” – masz szczerość godną pochwały i produkt godny pominięcia. Jeśli widzisz tylko „drewniana konstrukcja” – masz płytę wiórową i producenta, który się jej wstydzi.
„MDF jest ciężkie, więc dobrze tłumi” – powtarzają jak mantrę. To prawda i kłamstwo jednocześnie.
Masa tłumi, jeśli jest odpowiednio rozłożona i odpowiednio usztywniona. Cienka ściana MDF będzie drgać jak bęben, niezależnie od masy. Gruba ściana MDF będzie ciężka, nierezonująca… i martwa akustycznie. Nie chcesz tłumić wszystkiego – chcesz tłumić selektywnie, kontrolowanie.
Sklejka ma przewagę strukturalną: wielowarstwowość to naturalne tłumienie wewnętrzne. Energia fali akustycznej, przechodząc przez kolejne warstwy o różnej orientacji włókien, traci się na granicach międzywarstwowych. To nie jest masa bijąca głupią siłą. To inteligentna struktura.
Dlatego obudowa ze sklejki może być lżejsza i cieńsza niż z MDF – a brzmi lepiej.
MDF po dziesięciu latach brzmi gorzej niż pierwszego dnia. Wilgoć powietrza, mikroskopijne pęknięcia kleju, degradacja struktury. Kolumny z lat 90. wykonane z MDF brzmią dziś jak tektura.
Sklejka brzozowa z kolumn PMC z lat 80. brzmi dziś… tak samo. Drewno nie degraduje się. Struktura warstwowa nie traci właściwości. Kleje fenolowe nie pękają.
Hi-End to nie fanaberia estetów. To zrozumienie, że kupujesz instrument na dekady, nie gadżet na sezon.
Przyjrzyj się specyfikacjom prawdziwego high-endu:
Teraz spojrzyj na swoje „kolumny hi-fi” za tysiąc złotych. Płyta wiórowa 12mm, zero wzmocnień, maksimum forniru dla pozoru.
Rozumiesz już?
Materiał nie jest detalem. Materiał to fundament. Wszystko inne – głośniki, zwrotnice, wykończenie – buduje się na nim. Jeśli fundament to prasowane trociny, zamek będzie z piasku.
Nie pytaj, dlaczego prawdziwy high-end jest drogi. Pytaj, dlaczego masówka jest tania – i czy naprawdę chcesz znać odpowiedź.