
Polecam category: FELIETON
Gdzieś na skrzyżowaniu głupoty handlarza i Twojej naiwności znalazł się pakiet dwóch kabli za 1500–2500 złotych. Ktoś Ci wmówił, że to „aktualizacja” Twoich kolumn. Słyszałeś magiczne słowo: bi-wiring i wtedy świat się zatrzymał i mózg wypadł.
I teraz czujesz się jak matematyk, który właśnie odkrył że 2+2=5, ale nie potrafisz udowodnić, że się mylisz.
Wiadomość dla Ciebie: Jesteś oszukany. Ale to nie Twoja wina.
Jesteś w restauracji. Kuchnia przygotowuje jedno danie — całość razem trafia na talerz.
Teraz kelner mówi:
„Wysyłam jedno danie dwoma ścieżkami — jedno z widelcem, ale za to drugą z nożem. Będzie smaczniej!”
Nie. Danie będzie takie samo.
Dopiero w Twoim żołądku rzeczy się dzielą — sztućce nie zmienią tego, co zjadłeś.
W głośniku działa to tak samo: przed wewnętrzną zwrotnicą (żołądkiem) wszystko idzie razem. Liczba kabli nic nie zmienia.
Wzmacniacz wysyła sygnał elektryczny — pełne pasmo: bas (20 Hz), midrange (300 Hz – 3 kHz), góra (5 kHz – 20 kHz) — wszystko naraz, w jednym sygnale.
Ten sygnał trafia do Twoich dwóch kabli (jeśli kupiłeś bi-wiring) LUB do jednego kabla (jeśli masz rozum i godność).
Tutaj jest kluczowy punkt:
Oba kable niosą dokładnie ten sam sygnał. Nie ma separacji. Żaden magiczny mikroskalp nie dzieli sygnału na dwie części.
Według fachowego artykułu z Producer Hive:
„In conventional wiring from one amp to one speaker, the amp’s set of terminals are connected to the speaker’s respective set of terminals… if the speaker has 2 pairs of terminals, a jumper strap is used to connect them, so the HF input and LF input on the speakers both receive the same full audio signal.”
Tłumaczenie: Obie pary terminali otrzymują dokładnie ten sam, pełny sygnał audio.
To jest kluczowe. Czytasz to? Ten sam sygnał.
Zwrotnica — ta plastikowo-druciana rzecz wewnątrz Twojej kolumny — czeka, aż sygnał do niej dotrze. Dopiero tam się dzieli: górę pasma do tweeter’a, a bas trafia do woofara.
Przed zwrotnicą: jeden sygnał.
Po zwrotnicy: sygnały rozdzielone.
Z tego samego źródła:
„In bi-wiring, an extra set of cables are used for the amp’s high frequency and low frequency signal outputs. The amp’s output pair of terminals are connected separately to both the HF terminal pair and the LF terminal pair on the speaker.”
SŁOWA KLUCZOWE: „extra set of cables” (dodatkowy zestaw kabli), ale nadal jeden wzmacniacz, nadal pełny sygnał.
Potem artykuł wyjaśnia:
„Bi-wiring is not the same as bi-amping… Bi-wiring only involves the use of one amp; however, bi-wiring is a requirement for bi-amping your speakers.”
Co to oznacza w języku polskim, bez dyplomacji?
Bi-wiring to wymóg techniczno-kablowy (dwa zestawy terminali), ale to nie zmienia nic na poziomie inżynierii. Ty wysyłasz ten sam sygnał dwoma drogami — oba niosą całość.
To jak wysyłanie jednego SMS-a dwoma operatorami.
SMS doleci taki sam.
Kupiłeś bi-wiring za 1500 złotych.
Zapinasz, włączasz Metallicę.
I oczywiście słyszysz różnicę. Twój mózg pracuje na pełnych obrotach:
To się zwie efektem zakotwiczenia — kiedy znasz cenę czegoś, Twoja percepcja się zmienia.
Naukowcy robią testy double-blind: nie wiesz, czy słuchasz bi-wiringu czy single-wiringu. Czasami słuchasz tego samego ustawienia dwa razy — ale myślisz, że to inne.
Rezultat: Osoby nie potrafią wskazać różnicy. Zero korelacji. Czysty przypadek.
Ethan Winer, inżynier audio, autor książki o mitach:
„Bi-wiring has been tested in blind conditions many times. People cannot distinguish it from single-wiring. What they hear is pure confirmation bias — they expect to hear improvement, so they do.”
Ale czy handlarz audio zaneguje test ślepy? Nigdy. On powie:
„Ach, testy ślepe to nie to… audio to nie nauka… trzeba posłuchać i samemu ocenić…”
Kłamstwo. Testy ślepe to jedyna rzecz, na której można polegać.
Wszyscy w internetowych forach audiophile’ów robią bi-wiring. Wszyscy piszą, że słyszą różnicę. Ty kupiłeś, więc musisz być w tym elitarnym klubie „golden ears”.
To grupowe oszustwo — każdy ma coś do ukrycia:
np. 1500 złotych wywalone w błotgo.
Nikt nie wróci i nie powie: „Stary, to była ściema, straciłem forsę.”
Bo to byłoby przyznaniem się do błędu. Ale ego się nie lubi przyznawać do błędów, szczególnie gdy pieniądze poszły z dymem.
FAKT: Nie separuje nic. Sygnał przed zwrotnicą to pełnopasmowy sygnał elektroniczny. Liczba kabli nie zmienia zawartości tego sygnału. Pojedyńczy przewód może mieć różne przekroje żył i może mieć ich wowolną ilość z dowolnych materiałów.
Artykuł z Producer Hive potwierdza: Obie pary terminali otrzymują „the same full audio signal.”
Analiza: To jak myślenie, że wysyłając Internet dwoma kablami Ethernet, jeden niesie wiadomości emailowe, a drugi YouTuby. Nie. Router każdemu kablowi wysyła wszystko. Separacja odbywa się w urządzeniach końcowych (komputer, telefon), nie w kablach.
Dokładnie to samo w audio: separacja odbywa się w zwrotnicy wewnątrz kolumny, niezależnie od liczby kabli na wejściu.
Konkluzja: Handlarz kłamie, zawsze, bo ma w tym interes.
FAKT: Nie ma interferencji między pasmami w domowych warunkach, jeśli używasz porządnego wzmacniacza.
Dlaczego? Wzmacniacz to układ o niskim impedancji wyjściowej (~0,1 Ω). Każdy sprawny, nie utleniony kabel domowy ma impedancję dynamiczną >10 Ω. Nie ma tu żadnych procesów fizycznych, które by generowały jakikolwiek problem „interferencji”, który by miał wpływ na głośniki.
W profesjonalnym audio — studia, live, PA — gdzie bywają długie trasy kablowe (50–200 m) i są słabe/pecyzyjne wzmacniacze np. mikrofonowe — mogą być problemy. Ale w Twoim salonie z 5-metrowym kablem? Nie.
Konkluzja: Mówisz handlarzowi: „weź spadaj.”
FAKT: Nie każdy. A ci, którzy robią, mają powód emocjonalny, nie techniczny.
Co mówią eksperci:
Co robią producenci głośników? Dodają dwa zestawy terminali, bo (a) to tanie, (b) można to sprzedawać jako „feature”, (c) niektórzy klienci tego chcą. Ale instrukcje obsługi nie mówią, że to wymagane do optymalnego brzmienia.
FAKT: Nie. Dwa zestawy terminali to opcja, nie wymóg.
Producenci dodają je ponieważ:
Co się stanie, jeśli ich nie używasz? Absolutnie nic. Kolumna brzmi tak samo, bo wewnątrz terminale są zwarte.
Co się stanie, jeśli je używasz z dwoma różnymi kablami? Czasami psuje się fabryczne strojenie (cytat z Dynaudio). Czyli — może być gorzej.
Tego oczekujesz:
Co się faktycznie stało:
Co powinieneś był zrobić:
„The practice of bi-amping involves the use of an active crossover network on an audio signal so that the crossover sends high-frequency audio (HF) into one amp and low-frequency audio (LF) into another amp. Both of these amps are connected to different inputs on the speaker.”
Tłumaczenie na polski, bez dyplomacji: Bierzesz sygnał, dzielisz go przed wzmacniaczami (crossover), i wysyłasz każdą część do innego wzmacniacza.
To zmienia wszystko, bo wzmacniacze rzeczywiście różnią się parametrami.
Problem na poziomie fizyki:
Woofery to impedancja niska (4–8 Ω) w niskich częstotliwościach, ale mogą skakać do 50 Ω+ na rezonansie i potrzebują masę prądu. Tweeter’y to impedancja zwykle 8 Ω, ale reagują inaczej na różne wzmacniacze i tego prądu aż tak bardzo nie potrzebują…
Kiedy pojedynczy wzmacniacz musi obsługiwać całe pasmo:
Artykuł to potwierdza:
„Different frequencies move the speaker cones in different ways. When you pass a low frequency (LF) wave through a speaker, while the speed of the cone’s movement will be slower, the overall movement will be much greater… Reproducing the higher wavelengths (lower frequencies) requires more movement from the cone.”
I dalej:
„Sending both high and low frequencies through the same wire will introduce some problems- there’s a decent chance the high frequencies (lower currents) will be influenced by the low frequencies (higher currents).”
To jest to. Artykuł mówi jasno: wysokie częstotliwości (niskie prądy) są zaburzane przez niskie częstotliwości (wysokie prądy), gdy idą tym samym drutem.
Rozwiązaniem jest bi-amping:
Jeden wzmacniacz (solidny, 100–150W, najlepiej klasa D) → woofery.
Drugi wzmacniacz (może być mniej mocy, ale precyzyjny) → tweeter’y.
Każdy wzmacniacz pracuje w swoim obszarze gdzie sprawuje się najlepiej
. Woofery mogą wessać tyle prądu, ile chcą — nie wpływa to na tweeter’y.
Rezultat:
To rzeczywista fizyka, nie marketing.
Z Producer Hive, pros of bi-amping:
„Crossover processing of frequencies occurs at line level instead of at higher speaker levels Less chance of overloading or blowing the tweeters Each amp requires less work to operate Clearer sound due to different drivers not struggling to operate outside of their frequency range”
Tłumaczenie na człowieka:
To jest to.
Zamiast zwrotnicy pasywnej (która się znajduje wewnątrz kolumny), używasz aktywnego crossover’a (DSP, analogowy preamp z filtrami) —dzielisz pasmo przed wzmacniaczami.
Dlaczego to zmienia reguły gry:
Gdzie to się robi? W każdym poważnym studiu nagrań, każdym systemie PA na scenie — czyli tam gdzie się liczy moc i precyzja.
Z artykułu:
„Passive bi-amping involves using the speaker’s internal crossover network. The same audio is routed to two different amps. One amp’s output is sent to one speaker’s HF crossover for the tweeter. The other amp’s output is sent to the speaker’s LF crossover for the woofer.”
Problemy (z artykułu):
„The amps used have to be identical models The cables used have to be the same The speakers need to be identical”
I oto kluczowy cytat:
„Due to both amps sending the same unfiltered frequency audio content to the HF and LF inputs on the speaker, many don’t consider passive bi-amping as 'true bi-amping.’”
Tłumaczenie na polski: Oba wzmacniacze wysyłają ten sam nienfiltrowany sygnał do wejść na kolumnie. Zwrotnica dopiero go dzieli. To nie jest „prawdziwe” bi-amping.
Dlaczego? Bo sygnał przed zwrotnicą to wciąż pełne pasmo. To bardziej zaawansowany single-amping niż prawdziwe bi-amping.
Z artykułu:
„Active bi-amping occurs when audio is put into an active crossover which sends the HF audio to one amp and the LF audio to another amp… The speaker’s internal crossover network is bypassed when setup for active bi-amping.”
Kluczowa różnica:
„With active bi-amping, the crossover occurs before the amplification of audio, so the amp ends up amplifying the filtered line-level audio (lower than speaker level). Many view this method as 'true bi-amping.’”
Tłumaczenie: Sygnał jest dzielony przed wzmacniaczami. Każdy wzmacniacz dostaje czysty, filtrowany precyzyjnie (niskoprądowo) sygnał ze swojego zakresu w którym rządzi. To jest prawdziwe bi-amping.
Korzyści (z artykułu):
„The amps don’t have to be exactly the same Each amp gets its own filtered audio input from the crossover”
Możesz użyć różnych wzmacniaczy — np. potężny (duża moc) ale mało precyzyjny za to tani w klasie D dla wooferów, i słabieńki wzmak w klasie A dla tweeter’ów. Każdy pracuje z sygnałem, którym ma pracować.
Z artykułu:
„Vertical bi-amping is when each speaker gets one amp devoted to its HF and one amp devoted to its LF. Each speaker gets its own pair of amps (or a stereo amp) routed into just that speaker.”
Jeśli masz 2 kolumny: 4 kanały wzmacniacza (2 pary).
Zalety (z artykułu):
„Each of the amps’ energy isn’t all focused on sending current to both the tweeter and woofer, preventing the amp from overworking itself, saving power.”
Każdy wzmacniacz (układ zasilania) pracuje lżej, bo obsługuje tylko jedno źródło dźwięku.
Problem: Zwykle wymaga pasywnego bi-ampingu (zwrotnica wciąż w kolumnie), czyli mniej efektu.
Z artykułu:
„Horizontal bi-amping is where each pair of stereo amps is devoted to sending a specific filtered frequency range. One amp has both its left and right channels going to the tweeters of each speaker. The other amp has both its left and right channels going to the woofers of each speaker.”
Jeśli masz 2 kolumny: 2 kanały dla tweeter’ów (obie kolumny), 2 kanały dla woofer’ów (obie kolumny).
Zalety (z artykułu):
„Allows the user to employ 2 different amp models that may be better made for specific frequency ranges”
Możesz mieć wzmacniacz A do woofer’ów (potęzny, niskie zniekształcenia na niskich częstotliwościach i filtr) oraz wzmacniacz B do tweeter’ów (łagodny, bez zaszumienia).
Problem (z artykułu):
„No dedicated amp for the midrange frequencies (if there’s a midrange driver in the speaker) which can result in a muddy midrange sound Requires professional measuring tools to match different levels between different amps”
Jeśli kolumna ma trzy drivery (woofer, midrange, tweeter), zasada działania jest taka sama tyklko jeden wzmak (ten słabszy i dokładniejszy) pędzi górę i środek a ten silniejszy, mniej precyzyjny i dużo tańszy pędzi dół. Na basie liczy sie moc a nie tak bardzo znieszktałcenia z wzmacniacza, bo niskotonowe głośniki mają ich masę… (sic!)
Handlarz: „Te Twoje kolumny to klejnot, ale — słuchaj — mogą być bi-wirowane. Mam tutaj przewody specjalne…”
Ty (naiwnie): „A ile to poprawi?”
Handlarz: „Och, zauważysz od razu. Zwłaszcza na klasyce — każdy instrument będzie wyraźniejszy, bass będzie bardziej kontrolowany, scena bardziej otwarta.” <- nie zesraj się powinna brzmieć riposta ale…
ANALIZA KŁAMSTWA:
Co handlarz wie:
Co handlarz nie powie:
Twoje kolumny brzmią dobrze? Zostaw je. Kabel o rozsądnym przekroju (1,5 mm² w domu) wystarczy.
Pieniądze oszczędzisz.
Potrzebujesz:
Razem: 3000–5500 zł i wystarczy żeby zrozumieć jaka to jest przepaść
Efekt: Rzeczywista, mierzalna poprawa. Bass kontrolowany. Góry czyste. Dynamika. Zmiażdzysz tym każdy dużo droższy zestaw na sklepowych pojedyńczych wzmacniaczach – każdy.
To działa. Każde studio to potwierdza i nawet Indus ci to wytłumaczy:
Jak to ustawić:
Dwa wzmacniacze, zwrotnica wciąż w kolumnie. Tańsze niż aktywne, ale…
Artykuł z Producer Hive wyjaśnia problem:
„Due to both amps sending the same unfiltered frequency audio content to the HF and LF inputs on the speaker, many don’t consider passive bi-amping as 'true bi-amping.’”
Czyli: Oba takie same wzmacniacze wysyłają pełne pasmo, zwrotnica robi rozdzielenie. To nie jest prawdziwy bi-amp.
Efekt: Można poczuć, zwłaszcza przy dużych poziomach (mniej obciążenia na każdy wzmacniacz), ale nie będzie rewolucja.
Możesz jednak połączyć dwa światy, bo czemu nie. Na bas dajesz wzmacniacze PO crossoverze (np. wspomniana wyżej Aiyima a3001 na silnym zasilaczu – ona ma parametryczny filtr dolnoprzepustowy – jest dedykowanym monoblokiem) a nma górę dajesz pełnopasmowy precyzyjny wzmacniacz i może to być dowolny srzęt który juz posiadasz. Odciążysz go wtedy, bo nie będzie musiał pędzić dołu – lepiej to zrobi aiyima, bo ma pół kilowata mocy i zejdzie do dwóch ohm impedancji a góra stanie się o wiele lepiej kontrolowana.
Audio powinno być zabawą, nie podatkiem za nadzieję.
Jeśli kupiłeś bi-wiring i czujesz się oszukany — jesteś.
Miliony ludzi przeszły przez to samo ale Ty przynajmniej teraz to rozumiesz.
Następnym razem, kiedy handlarz będzie Ci wciskać drugi zestaw kabli:
Powiedz mu: „Pokazmi pomiary. Jeśli ich nie masz, to rzeczy, które sprzedajesz, nie działają.”
A jeśli się upiera:
— uśmiechnij się i wyjdź.
Twoje pieniądze. Twoja decyzja. Twoja przyszłość bez bólu dupy.
Pamiętaj:
Słuchaj muzyki. Nie mitologii.
P.S. Jeśli naprawdę chcesz poprawy — inwestuj w aktywny bi-amping, akustykę pokoju, i dobre źródło sygnału. To działa. To można zmierzyć. To prawda, potwierdzona artykułami, fizyką i praktyką studyjną.
#piątunio – @Piotr pewnie zna, bo to na bagnie grało z tego co widzę…
powyżej playlistka do Tuby, a poniżej do spocifaji:
Oczywiście spocifaji tylko w tej wersji:

*to dla tych co jeszcze nie ogarnęli, że jest…
Przychodzisz do sklepu audio i natychmiast widzisz gościa w czarnym T-shircie, który czeka na Ciebie jak drapieżnik czeka na gazelę. Ma ten szczególny błysk w oku: widzi w Tobie gotówkę chodzącą na dwóch nogach. „Dzień dobry, czym mogę Ci dzisiaj służyć?” — pyta, ale naprawdę myśli: „Ile mogę z Ciebie wyrwać?”. To jest pierwszy sygnał. Jeśli w jego odpowiedzi słyszysz słowa takie jak „moc”, „waty”, „mega system”, bez zadawania Ci jakichkolwiek pytań o Twoje pomieszczenie czy słuch — to właśnie opisuję tego faceta. Tych facetów. Po prostu biednych, zagubionych chłopów – nie oszukujmy się.
Problem jest taki, że większość sprzedawców w sklepach audio to ludzie, którzy przeszli szkolenie na poziomie „gdzie jest guzik, żeby to zagrało” i „ile zarabiamy na marżę”. Nie mają chęci rozkminiać, że różnica między systemem dla Twojego pokoju a systemem dla kogoś innego to nie jest liczba watów tylko zdrowy rozsądek. Gdy zapytasz ich o skuteczność paczki, patrzą na Ciebie jak na kogoś, kto właśnie wylądował z innej planety. Gdy wspomniasz o charakterystyce częstotliwościowej i rezonansie, zaczynają opowiadać o czymś co nie jest odpowiedzią na pytanie, które nie zadałeś.
Dlatego właśnie piszę to dla Ciebie teraz, zanim wejdziesz tam. Bo jeśli przejdziesz przez drzwi bez wiedzy, wyjdziesz ze sprzętem, który będzie mieć tyle samo wspólnego z Twoim pokojem, co różowy flaming z pszczołą.
Zatem zanim cokolwiek, odpowiedz sobie na kilka pytań, które naprawdę się liczą. I nie, to nie będą pytania, na które zna odpowiedź sprzedawca – on tego nie wie – tylko ty.
Zanim pójdziesz do sklepu, musisz wiedzieć coś podstawowego o sobie. Nie o audio, o sobie. Bo jeśli tego nie wiesz, sprzedawca tobą manipulować będzie jak lalką.
Po pierwsze primo: jakie masz pomieszczenie? Ale naprawdę. Ile metrów kwadratowych, jak wysoki sufit, co jest na ścianach — gołe ściany czy zasłony, co na podłodze, drewno czy dywan. Wiesz już, że będziesz się przeprowadzać. To oznacza, że w zasadzie nie wiesz, jaki będzie ten salon za chwilę. Może będzie niższy, może wyższy, może bardziej kwadratowy. To jest problem i jednocześnie… nie do końca. Bo kupujesz głośniki, a nie kominek. Głośniki pojadą z Tobą. A więc podstawowe założenie to takie: potrzebujesz czegoś uniwersalnego, co będzie działać dobrze w różnych warunkach, a nie czegoś, co będzie idealne dla konkretnego kąta na konkretnej kanapie.
Drugie vel secundo: co słuchasz? Bo tu się zaczyna prawda o audio. Twoja stara słucha inaczej. Kolega ze studiów słucha inaczej. Ten facet co za ścianą słucha inaczej. I każdy z nich narzeka, że „te głośniki są do bani”. Ale właśnie — jakie one są? Może to on jest do bani. Bo głośnik, który idealnie brzmi w rocku, może totalnie dać ciała w klasyce. I vice versa. Głośnik precyzyjny do jazzowych karawanów może być nudny do hip-hopu. To nie jest wszystko sztywne, to jest balans.
Trzecie pytanie: czy chcesz tego bardziej do kina czy do muzyki? Albo może i to, i to? Bo jeśli chcesz kina, to będziesz potrzebować dramatyczności, dołu, który czujesz jak Gozilla rozmawia. To będą też inne głośniki w systemie. Jeśli chcesz tylko muzyki, to będą głośniki możliwie precyzyjne, bo STEREO.
Czwarte: jak ważny jest bas? Ale konkretnie. „Chcę czuć masę powietrza” — to fraza, którą słyszy się w co trzecim salonie. OK, ale czy mówisz o tym, że gary Collinsa powinny brzmieć naturalnie, czy mówisz o tym, że chcesz czuć w żołądku ten bas?
Bo to dwie różne rzeczy. Bez suba nie będziesz czuł 'masy’ tego instrumentu, nie będzie energii, ale może będzie za to naturalny timing i tego szukasz? Z subem jest moc, ale trzeba go dobrze ustawić/zestroić, bo inaczej dostaniesz łomot a nie dźwięk. Sprzedawca oczywiście powie Ci, że „trzeba mieć sub” — bo sub to kolejna marża dla niego.
Piąte pytanie — które jest dla mnie kluczowe: czy wiesz dokładnie, jakim słuchaczem chcesz być? Bo to wszystko zmienia. Chcesz być tym, który włączy The Beatles i skamienieje, bo usłyszy każdą wadę nagrania? Czy chcesz być tym, który włączy Dupe Lipę i zacznie walić dołem? Albo tym, który zagra sobie podcast i po prostu słucha? To nie są pytania retoryczne. To jest podstawa. Sprzedawca oczywiście nie będzie Cię o to pytać, bo go to nie obchodzi. On ma jeden cel.
Teraz, gdy już wiesz, do czego Ci to, patrzysz na specyfikację i tu dopiero zaczyna się cyrk. Ludzie patrzą na specyfikacje jak sroka w gnat — czytają wszystko, zastanawiają się nad każdą liczbą, a potem kupują coś zupełnie innego, bo sprzedawca powiedział. Sprzedawca oczywiście powiedział coś za co miał wyliczoną wypłatę ale ty już masz to w domu i nie możesz zwrócić.
Skuteczność. To kwota wyrażona w decybelach (dB), która mówi ci, że przy mocy jeden wat i jeden metr odległości jak głośno będzie grać dany głośnik. Tutaj jest cała magia. jak masz skuteczność (czułość) osiemdziesiąt cztery decybele — potrzebujesz wzmacniacza, który będzie pracował na silnym wysterowaniu. Skuteczność dziewięćdziesiąt decybeli — ten sam efekt osiągniesz ze słabszym wzmaczkiem.
Sprzedawca będzie Ci mówił o mocy, ale SKUTECZNOŚĆ to jest prawdziwy król. Trzy decybele różnicy (in plus) to masz DWA RAZY głośniejszą paczkę z tej samej mocy. Tak więc dla dużego salonu, w którym będziesz siedział trzy do czterech metrów od głośników, szukaj czegoś powyżej dziewięćdziesięciu decybeli. Nie musi być więcej, bo moc jest tania teraz, ale i nie schodź poniżej 88dB skuteczności na pewno.
Pasmo przenoszenia. Teorię znasz: dwadzieścia herców do dwudziestu kiloherców. W sklepie sprzedawca powie Ci: „A ten model ma super bas!” — co jest kompletnie bezużyteczną informacją, bo nie wiesz, jaki jest to bas a już na epwno nie wiesz jak on zachowa się w Twoim pomieszczeniu.
Impedancja. Cztery, sześć może osiem omów? To musi pasować do Twojego wzmacniacza. Większość wzmacniaczy z ostatniej dekady radzi sobie z czterema do ośmiu omów bez problemu. To o co całe zamieszanie? Sprzedawca może Ci opowiedzieć całą teologię o impedancji, ale faktycznie musisz tylko sprawdzić, czy wzmacniacz, który posiadasz, radzi sobie z głośnikami, które chcesz kupić. I już. Na szybko powiem, że stare wzmaki klasyczne w klasie A/B są bardziej wybredne niż nowoczesne w klasie D.
Moc znamionowa. To są waty. To mówi Ci, ile mocy może przyjąć głośnik bez upalenia. Głośnik sto watów RMS to znaczy, że może przyjąć sto watów ze wzmacniacza – jak grzejnik z sieci. Wzmacniacz dwieście watów będzie go napędzać bez problemu, bo głośnik odbierze tylko sto i się nie spali jeśli nie przesterujesz wzmacniacza. Jeśli masz wzmacniacz trzydzieści watów, też będzie działać, ale nie skorzystasz z pełnego potencjału kontroli głośnika. Tu jest haczyk — większość ludzi myśli, że moc to wszystko, a tak nie jest. Sprzedawca będzie Ci mówił o mocy, bo to jest liczba prosta dla prostych ludzi, ale teraz już wiesz lepiej i nie wchodzimy na razie w szczegóły: duży wzmak i przewatowanie – TAK!
Charakterystyka częstotliwościowa — czyli krzywa odpowiedzi, wykres taki, który pokazuje, czy głośnik jest neutralny, 'ciepły’ czy 'jasny’. Głośnik neutralny (płaska charakterystyka) to bezpieczny wybór — każdy instrument siedzi tam, gdzie powinien. Głośnik ciepły to coś dla rocka i hip-hopu, gdzie wszystko brzmi ciężko, bo muzyka jest ciężka. Głośnik jasny to coś dla audiofili, którzy lubią słyszeć każdy detal i są już raczej przygłusi. Sprzedawca może Ci pokazać słowny opis — „ten jest bardzo naturalny” — ale to jest tekst bez sensu. Musisz zobaczyć pomiary. YouTube, What Hi-Fi, AudioRepublik, ASR — tam są recenzje z rzeczywistymi wykresami. To jest punkt orientacyjny i łatwo z miejsca odrzucić wadliwe konstrukcje.
Liczba driverów. Jeden driver robi wszystko – teraz już takich nie robio albo za świecą szukać. Dwa — jeden robi bas, drugi wysokie. Trzy drogi — bass, midrange i wysokie – czyli coś co tygrysy lubią. Więcej driverów oznacza lepszą separację instrumentów, lepszą scenę i podział, ale co za dużo to też świnia nie zeżre. Dla salonu nie potrzebujesz trzech driverów, dwa wystarczą + sub. I czasem brzmią naturalniej niż trzy. Sprzedawca będzie Ci mówił o liczbie driverów jak o ilości koni mechanicznych — „ten ma trzy!, a tamten ma dwa!” — ale to nie jest zawsze lepsze. To jest czasem gorzej. Bo integracja trzech driverów to jest wyższa szkoła jazdy figurowej, a wielu producentów jej jeszcze nie opanowało.
Wiesz już, co czytać. Teraz ustalasz sobie rzeczy, które będą Ci kierować decyzją. To są twoje sztywne punkty, czyli coś, z czym nie negocjujesz.
Pierwsze założenie: kupujesz głośniki, nie system. System to będzie później, gdy się przeprowadzisz do docelowej przestrzeni i wiesz, jaki będzie pokój. Głośniki to najstabilniejszy element całej układanki. Głośniki pojadą z Tobą, a amplituner, kable, wszystko inne będzie się zmieniać o wiele częściej. Dlatego inwestujesz właśnie tutaj, w tym momencie. To oznacza, że nie martwisz się o to, czy pasować będą do Twojego aktualnego amplitunera, bo to wzmacniacz ma je napędziuć jak najlepiej a nie odwrotnie. To oznacza, że szukasz czegoś, co będzie uniwersalne, co będzie działać dobrze z różnymi wzmacniaczami, co będzie sprawdzać się w różnych pomieszczeniach.
Drugie założenie: nie szukasz mocy, szukasz efektywności. Lepsze głośniki pięćdziesiąt watów z wysoką skutecznością niż głośniki trzysta watów z 10dB niższą. To jest zasada, którą pamiętasz do końca życia. Sprzedawca powie Ci: „a ten ma trzysta watów!” — i Ty odpowiadasz: „ale jaka skuteczność?, może top pan przeliczyć na SPL jaki uzyskam u siebie?” — i po zawodach.
Trzecie założenie: nie kupujesz na podstawie zdjęcia i specyfikacji. Kupujesz na podstawie odsłuchu. To oznacza, że jeśli coś Ci się nie podoba od razu — nie bierzesz. Punkt. Sprzedawca powie Ci: „a wiesz, jak go przyzwyczaisz się słucha…” — zamknij mordę! Nie będziesz się przyzwyczajać do czegoś, co Ci się nie podoba przez pierwsze kilka kawałków w świetnie akustycznie dostosowanym pomieszczeniu, bo na prezentacjach prawie zawsze będzie dużo lepiej niż w mieszkaniu…
Czwarte założenie: widzisz JBL L100 Classic MKII i git. Wiesz już, że to są głośniki dla Ciebie, bo siedziałeś 1h kiedyś przy tym na prezentacji. To takie Altusy, ale z innym logiem, z inną historią, ale z identyczną koncepcją. Ciepłe brzmienie, zwarta scena, wszystko siedzi na swoim miejscu, bo na takich paczkach cała rozrywka dosłownie stoi. Do tego nie trzeba się przekonywać. To są głośniki do muzyki, a nie do tego, żeby pokazać sobie w salonie, że „mam super sprzęt”. To są głośniki dla kogoś, kto chce słuchać, a nie dla kogoś, kto chce się pochwalić politurą 'piano black’.
Piąte założenie: wiesz, że będziesz musiał coś robić z akustyką pokoju. Dywan, zasłony, czasem głuszenie — to wszystko przyjdzie. Teraz kupisz głośniki, które są dobre dla ciebie niezależnie od pokoju. Będą grać dobrze, bo są dobre.
Powodzenia.
I pamiętaj — słuchaj, co Ty chcesz słuchać, nie to co innym się wydaje.
Miłośnicy winyla, przyjaciele czystego dźwięku, wyznawcy analogowej religii – siadajcie, bo mam dla was wiadomość, która zwali was z nóg skuteczniej niż zły pressing „Dark Side of the Moon”. Otóż okazuje się, że sześciu na dziesięciu z was, guru od złotych uszu, nie potrafi odróżnić gramofonu za siedemdziesiąt osiem dolarów od maszyny, która kosztuje pół miliona.
Pół. Miliona. Dolarów.
To kwota, za którą można kupić mieszkanie. Może i małe, owszem, ale jednak. Można też kupić samochód. Porządny albo dziesięć. Albo wysłać trójkę dzieci na studia. Ale nie – ktoś wolał kupić gramofon, który brzmi dokładnie tak samo jak gratka z pchlego targu za cenę obiadu w barze mlecznym.
Historia jest prosta jak budowa cepa. W 2022 roku pewien człowiek o pseudonimie M. Zillch (już samo to „m.” sugeruje, że mamy do czynienia z kimś, kto lubi komplikować proste sprawy) postanowił sprawdzić, czy audiofile rzeczywiście słyszą to, o czym tak chętnie opowiadają na forach internetowych. Wziął nagranie z TechDAS Air Force Zero – gramofonu, którego nazwa brzmi jak japońska wersja Top Gun – i porównał je z nagraniem ze swojego skromnego Acoustic Research AR-XA, vintage’owego cacka wartego mniej niż dobra butelka whisky.
Rezultat?
58,3% słuchaczy wskazało ten droższy gramofon jako gorszy.
Wyobraźcie sobie tę scenę: sześćdziesiąt osób, prawdopodobnie w słuchawkach za tysiąc dolarów na stronę, złote uszy, albo skupionych nad monitorami studyjnymi, słuchających „50 Ways to Leave Your Lover” Paula Simona (bo oczywiście, nic tak nie testuje sprzętu jak przebój z lat 70.), analizujących każdy szmer, każde westchnienie analogowej igły w rowku… i obstawiających źle. Jakby ktoś poprosił sommeliera o rozróżnienie Château Margaux od wina w kartonie i dostał odpowiedź: „To z kartonu ma wyrafinowansze taniny”.
Tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa. Bo okazuje się, że oba gramofony – ten za $78 i ten za $450,000 – działają na tej samej zasadzie. Obie mają floating sub-chassis (nie pytajcie, co to znaczy, bo ja też nie wiem, ale brzmi imponująco). Obie używają pasków napędowych, obie mają ciężkie talerzyki, obie są manualne.
Innymi słowy: jeden jest jak Mercedes klasy S, a drugi jak stara skoda – ale obie mają cztery koła, kierownicę i jeżdżą do przodu.
Różnica? Mercedes ma podgrzewane siedzenia, asystenta pasa ruchu i logo, które kosztuje więcej niż cała felicia. A czy dojedziecie szybciej? W korku na Alejach Jerozolimskich?
Najlepsze jest jednak to, że cały ten teatr z winylem, cała ta religia czystego analogu, kończy się… cyfrowym nagraniem. Bo żeby porównać oba gramofony, trzeba było przecież nagrać ich brzmienie. Cyfrowo. W 96 kHz/24-bit, owszem, ale jednak cyfrowo. To trochę jak organizować wegetariańskie safari – idea szlachetna, realizacja komiczna.
A poza tym – uwaga, to was zaboli – większość winyli od lat 90. powstaje z nagrań cyfrowych. Nawet te z magicznym znaczkiem AAA (czyli rzekomo w 100% analogowe) przechodzą przez cyfrowo sterowane wycinarki. Całe to „ciepło analogu”, o którym tyle się mówi, to w praktyce ciepło nostalgii podgrzanej w mikrofalówce.
Bo o co tu naprawdę chodzi? O dźwięk? Proszę was. Tu chodzi o to samo, o co zawsze chodziło ludziom kupującym rzeczy za absurdalne pieniądze: o opowieść. O możliwość powiedzenia „mam gramofon za pół miliona”. O przynależność do klubu tych, którzy rozumieją. O iluzję, że skoro zapłaciłem krocie, to na pewno słyszę więcej niż wy, prostaczkowie ze swoimi elektrycznymi gramofonami z Allegro.
Tyle że – jak pokazał test – nie słyszycie. Statystycznie rzecz biorąc, słyszycie tyle samo albo mniej. Bo wasz mózg, ten przebiegły drań, podpowiada wam: „Zapłaciłeś fortunę, więc na pewno to brzmi lepiej”. I słyszycie lepiej. Jak ten cesarz w nowych szatach – maszerujecie dumnie nago, ale jesteście przekonani, że wasza jedwabna szata lśni w słońcu.
Nie, ten test nie udowodnił, że tani gramofon to to samo co drogi. Udowodnił coś znacznie ważniejszego: że większość z nas nie słyszy tego, co myśli, że słyszy. Że nasze uszy są demokratyczne – nie słuchają portfela. Że złote uszy to najczęściej pozłacana blaszka.
I że w świecie, gdzie ludzie płacą pół miliona za rzecz, której nie potrafią odróżnić od siedemdziesięcioosmoodolarowej – problem nie jest w sprzęcie. Problem jest w ludziach.
Ale spokojnie, drodzy audiofile. Wasz sekret jest bezpieczny. Większość z was i tak nigdy nie zrobi ślepego testu. Bo po co? Wiecie, że brzmi lepiej. Słyszycie to. Każdego dnia.
No właśnie – „słyszycie”.
P.S. Test jest nadal dostępny na AVS Forum. Możecie go sami spróbować. Jeśli macie odwagę, a poniżej bonus:
nowa kategoria…
Top Gear
Jeśli jesteś osoba, która faktycznie pracuje na komputerze i chce, żeby system rzeczywiście działał – nie na pokaz, ale na pół gwizdka – ta recenzja jest dla ciebie. Przeanalizuję to narzędzie szczerze, bez bzdur i pokazuję dokładnie co ma sens robić, a czego lepiej zostawić.
Chris Titus Tech Windows Utility to zbiór narzędzi, które pozwalają ci zabrać się za optymalizację Windowsa bez muszenia się przez setki kliknięć w ustawieniach. Wszystko działa z wiersza poleceń (PowerShell), co oznacza, że albo oszczędzasz godziny, albo coś zjebiesz.
Narzędzie ma modularna budowę – możesz brać z niego to, co ci rzeczywiście potrzebne, a resztę ignorować. To jest jego największa zaleta.
Pozwala ci zainstalować setki programów poprzez WinGet (menadżer pakietów Microsoftu). Zamiast pobierać Chrome, VLC, 7-Zip i dwadzieścia innych rzeczy ręcznie, zaznaczasz checkboxy i boom – wszystko się instaluje.
TAK – ale z zastrzeżeniami.
Dla człowieka, który:
To jest oszczędność czasu godna uwagi. WinGet ma znacznie szerszy katalog niż Ninite (konkurencja), więc masz rzeczywiście do czego sięgnąć.
Nie instaluj wszystkiego bezrefleksyjnie. Znam facetów, którzy zaznaczyli wszystkie checkboxy i potem siedział z 40 programami, z których używa trzech. Wybieraj świadomie.
To jest sedno sprawy. Tweaki to ta część, gdzie rzeczywiście można coś zmienić.
Utility oferuje dwa profile:
ODPOWIEDŹ: TAK, ale z ostrożnością.
Dlaczego? Microsoft zbiera dane o tym, co robisz, jakie programy używasz, gdzie klikasz. Jeśli ktoś wam mówi, że to nie jest inwazyjne – to kłamie lub naiwnie wierzy Microsoftowi.
Co konkretnie wysyła się do Microsoftu:
Jeśli pracujesz dla firmy, która ma umowy z Microsoftem, te dane mogą być dostępne dla twojego pracodawcy. Jeśli pracujesz na freelancach lub masz własny biznes – dlaczego miałbyś pozwalać Microsoftowi szpiegować twoje projekty?
Czy to dramatyczne? Nie. Ale czy to bez sensu? Tak. Wyłącz to. Ta utility robi to automatycznie w profilu Minimal.
REKOMENDACJA: Zaznacz Minimal profile, żeby wyłączyć telemetrię.
TAK, wyłącz.
Cortana to asystent głosowy, który nasłuchuje na wszelki wypadek. Jeśli go nie używasz (a większość chłopów go nie używa), to po co ma zużywać zasoby? Plus, wysyła dane do Microsoftu.
Wyłączenie tego to czysty zysk – mniej zasobów, mniej szpiegowania.
Tutaj trzeba myśleć.
OneDrive to chmura Microsoftu. Utility chce go wyłączyć/usunąć.
Większość facetów, którzy robią coś na komputerze, OneDrive’a po prostu ignoruje. Wyłącz to.
Tutaj bądź ostrożny – jeśli go rzeczywiście nie używasz.
Utility ostrzega: jeśli usuniesz Store, może to złamać niektóre aplikacje (zwłaszcza te zainstalowane ze Store’a).
Moja rada: jeśli używasz aplikacji ze Store’a – nie rób tego. Jeśli nigdy tam nie zaglądasz – usunięcie Store to mały zysk, ale potencjalny problem. Nie warto ryzyka.
TAK – ale zależy od sprzętu.
Jeśli masz starego laptopa z procesorem z 2015 roku, wyłączenie animacji, przezroczystości i innych bajdurek może dać ci 10-15% wydajności. Jeśli masz komputer z 2020 roku – to są grosze.
REKOMENDACJA: Jeśli sprzęt ma więcej niż 7 lat – tak. Jeśli nowszy – opcjonalne.
To gdzie faceci robią błędy.
Jeśli pracujesz online i jest ci potrzebny internet: RECOMMENDED – to jedyna rozsądna opcja. Dostajesz aktualizacje bezpieczeństwa (to jest WAŻNE), ale nie masz nowych ficzerek które czasem psują rzeczy co miesiąc.
Microsoft regularnie wypuszcza aktualizacje, które łamią drukowanie, wifi, czy sterowniki. Jeśli czekasz 24 miesiące – większość tych śmieciówek już jest naprawiona.
Jeśli masz starą maszynę lub skomplikowane oprogramowanie (np. przemysł, specjalistyczne narzędzia): DISABLE ALL – ale WYŁĄCZNIE jeśli:
Jeśli masz maszynę do pracy i jest podłączona do internetu – nie wyłączaj aktualizacji. To jest głupie. Jeden ransomware i masz problem.
Jeśli używasz Windowsa normalnie: RECOMMENDED – bez wyjątków.
To szybki dostęp do starych ustawień Windowsa. Przydatne, jeśli regularnie coś tam zmieniasz. Dla większości ludzi – używane raz w życiu.
WERDYKT: Ignoruj. Jeśli ci to potrzebne, zrobisz to ręcznie.
To tworzy „minimalny Windows” – usuwa wszystko co się da, żeby system zajmował mniej miejsca i był szybszy.
WERDYKT: Zaawansowane. Jeśli musisz o tym myśleć – nie rób tego.
Utility tworzy restore point, ale:
Jeśli zaznaczysz zbyt dużo i nie wiesz co robisz – Windows może się sypać. Przywrócenie go to godzina lub więcej pracy.
Oto coś co faceci nie rozumieją:
Telemarkacja jest skarb bezpieczeństwa, ale szyfrowana transmisja i aktualizacje to są MURY.
Można wyłączyć telemetrię i mieć bezpieczny system. ALE – jeśli masz zainfektowany system albo zalogowany ransomware bo nie aktualizujesz – to nie pomoże ci żaden privacy.
Zdroworozsądkowy balans:
To działa.
Załóżmy, że masz:
Co robisz:
Rezultat:
Czas: 20 minut Ryzyko: Minimalne Korzyść: Rzeczywista
| Aspekt | Ocena | Uwagi |
|---|---|---|
| Łatwość użycia | 7/10 | Wymaga PowerShell, ale proste |
| Bezpieczeństwo | 8/10 | Rozsądne opcje, bez zbędnego ryzyka |
| Wydajność | 7/10 | Rzeczywiste zyski, ale zależy od sprzętu |
| Wsparcie | 0/10 | Żadne – jesteś sam |
| Przydatność | 8/10 | Duża, jeśli wiesz co robisz |
| Rekomendacja | 8/10 | Warto, ale z głową |
WARTO jeśli:
NIE WARTO jeśli:
Użyj tego narzędzia, ale zrób to mądrze.
Weź z niego to, co rzeczywiście potrzebne: wyłączanie telemetrii, ustawianie aktualizacji, instalacja aplikacji. Zostaw resztę.
I zapamiętaj: najszybszy system to system, który pracuje, a nie system, który się sypie.
Siedzę przed ekranem komputera, który – pozwól, że to powiem – kosztuje więcej niż moja świadomość jest warta. Przed sobą mam również urządzenie audiofilskie o cenie zbliżonej do miesięcznego czynszu. Urządzenie, które wciąż uważałem za wyznacznik jakości, dowód moich gustów, talizman przeciw podejrzeniom o głuchości. I nagle pojawia się na mailu oferta wyprzedaży – chiński pendrive za 48 dolców.
Tak, to już drugi bonus do tego…
Brzmi jak początek antyreklamówki, ale to początek zeznań.
Moondrop – producent słuchawek inspirowanych mangą, czyli dokładnie taki typ firmy, którą w naszym świecie najchętniej ignorowaliśmy – opakował dwa chipy CS43198 w plastik i puścił w świat. Pendrive. Wielkości zapalniczki. 48 dolarów.
Specyfikacja czyta się jak żart:
Błażej chciał porównać z RME, które miałem nadzieję, że będzie moje „foreva”, ma/posiada:
To jest 23:1. Stosunek ceny do praktycznej przewagi. Albo raczej do jej braku.
Czuję się oszukany? Czuję się głupi? No nie…
Mój kolega – i muszę to powiedzieć ostrożnie, żeby nie zranić – zarabia tak, że pozwala sobie na Eversolo DMP-A8. Elegant, minimalistycznie złośliwy, napędzany Androidem (lol), stworzony dla ludzi, którzy nie mogą zdecydować, czy są zwolennikami hi-fi czy tabletów.
Brzmi pięknie – przepraszam, wygląda… pięknie. 5 kilogramów aluminium aviation-grade, nagrody EISA (można zamówić se w necie), ekran dotykowy, dostęp do Tidala i Qobusza. Jedna z tych rzeczy, którą pokazuje się gościom i mówi: „To streamer”. Gość kiwa głową, nie bardzo wiedząc, co to oznacza, ale domyśla się, że to drogo.
Specyfikacja? 128 dB dynamiki.
Mniej. Niż pendrive za 48 dolarów.
W tym momencie dzwonię do niego:
– Słuchaj, za różnicę między twoim streamerem a tym pendrivem…
– No?
– …możesz kupić gaming PC z RTX 4070 Ti.
– I co z tego?
– Który będzie lepszym streamerem. Plus pograsz se w Cyberśmiecia na ultra.
Rozłącza się.
Siadam nad arkuszem i liczę. To bardziej przydatne niż słuchanie.
Eversolo za 1980 dolarów oferuje:
Czyli płacę 1980 dolarów za:
RME za 1100 dolarów daje:
Czyli płacę 1100 dolarów za:
Eee…
132 decybele dynamiki to więcej, niż ucho człowieka może rozróżnić między szeptem a startem myśliwca. W żadnych okolicznościach. Pod żadnym pretekstem. Nawet jeśli będziesz słuchał przez najdroższe słuchawki, które mogą być referencyjne dla nartników.
0.00014% zniekształceń to poziom, przy którym kwantowy szum atomów w przewodzie jest głośniejszy niż sama konstrukcja.
8-pasmowy parametryczny equalizer w domenie cyfrowej, przed konwersją D/A, pracujący na 32 bitach, to narzędzie lepsze niż studia nagraniowe miały jeszcze przed chwilą. W pudełku za 48 dolarów.
Technologia osiągnęła punkt zwrotny chyba.
RME będzie jutro na OLX. Będzie opisany: „Stan idealny, nigdy nie słuchałem dostatecznie uważnie”. To będzie czyste kłamstwo. Słuchałem bardzo uważnie. Właśnie dlatego wiem, że szału nie ma.
Kolega z Eversolo będzie twierdził, że jego streamer „brzmi lepiej”. Że „streamowanie z dedykowanego urządzenia ma inną jakość”. Że „laptop wprowadza zakłócenia”.
Ma rację w jednym: jego Eversolo wygląda lepiej – jego zdaniem.
Czy to jest warte 1980 dolarów?
Dla niego – może. To jego pieniądze, jego złudzenie, jego prawo do bycia oszukanym. Dla mnie?
Preferuję peceta, DAWN PRO 2 i 1900 dolarów w kieszeni.
To jest koniec jednej ery. Moment, gdy marketing kapituluje przed fizyką. Gdy prestiż jest tańszy niż obojętność. Gdy świadomość konsumencka wrzeszczy: „Dosyć już tej religii!”.
Za 48 dolarów.

RME: 6/10 – Stracił główną przewagę. Zostaje prestiż i 7V dla garstki przypadków w studio.
Eversolo: 5/10 – Piękny, drogi, zbędny. Za różnicę w cenie macie peceta który zrobi to samo, lepiej, plus tysiąc innych rzeczy.
DAWN PRO 2: 11/10 – Koniec epoki. Za 48 USD demoluje urządzenia za tysiące.
Witajcie w przyszłości. Nie jest taka droga, jak wam ktoś powiedział.
P.S. Właśnie zamawiamy kolejnego pendraka…
Sto lat temu ludzie odpalali samochody na korbę. Dziś handlarze korbują im w głowach aby oddali swoje portfele w salonach audio. Progres? Niekoniecznie.
W 1934 roku RCA sprzedawało drewniane trumny z prymitywnym gramofonem, nazywając te „wysoką wiernością dźwięku”. Wielki Kryzys, ludzie bez butów, ale jakoś przekonano ich, że potrzebują konsoli za miesięczną pensję. Bo to nigdy nie było o dźwięku – było o „klasie„. O możliwości powiedzenia sąsiadowi: „Patrz chamie, ja też jestem kimś, bo mam gramofon”.
Minęło sto lat. Trumny zrobiły się mniejsze, ale mechanizm pozostał identyczny tylko go jeszcze bardziej rozbudowano.
Lampa Western Electric 300B z 1938 roku, dziś uważana za „Świętego Graala” przez audiofanbojów. Przedwojenny przetwornik prądu na ciepło (i trochę na dźwięk) sprzedawany jak relikwia. Cena? Nie pytaj. Bo „Jak pytasz o cenę, to nie dla ciebie” – usłyszysz od sprzedawcy, który kupi sobie za twoją marżę nowe BMW. Czemu nie wybrał Forda T z epoki?
Lata pięćdziesiąte przyniosły kolejną rewolucję: połączenie gramofonu z barkiem na alkohol. Bo cóż lepiej wyraża rodzinną idyllę niż bourbon i Perry Como? Lata siedemdziesiąte to szczyt absurdu – pokrętła większe, wzmacniacze cięższe, a każdy właściciel Pioneera uważał się za inżyniera dźwięku. Jeśli nie ważyło pięćdziesięciu kilogramów i nie zagrażało małżeństwu, to nie było hi-fi.
Potem przyszła Japonia i zrobiła wszystko lepiej, mniej, taniej. Katastrofa dla marż europejskich dystrybutorów.
Ale prawdziwa esencja tego oszustwa rozkwita dziś w Polsce. Tu dotarliśmy do mistrzostwa. Właściciel salonu audio w Warszawie, Krakowie czy Katowicach to współczesny alchemik. Importuje pudełko składane w Chinach od podstaw za tysiąc dolarów, nakłada marżę 300%, ustawia je na czarnym postumencie z granitu i mirry w przyciemnionym pokoju i szeptem opowiada o „scenie dźwiękowej” częstując cygarem i whiskey.
„Pan słyszy tę głębię? To nie jest dźwięk, to jest doświadczenie.”
Pan nie słyszy. Pan chce słyszeć. I to wystarczy.
Organizują pokazy, na których odtwarzają ten sam fragment „Hotel California” na sprzęcie za cenę mazdy. Skinięcie głową. Półprzymknięte oczy. „Rozdzielczość. Czarno. Muzykalność.” Słowa pozbawione znaczenia, ale brzmiące jak objawienie. A klient kiwa głową, bo przecież nie przyzna, że nic nie słyszy. Bo przyznanie, że nie słyszy różnicy między kablem za 50 złotych a kablem za 2000, to przyznanie się do porażki. Do tego, że nie jest wtajemniczony. Że nie należy.
I dopisuje do kredytu hipotecznego jako wyposażenie gabinetu…
Sprzedawca wraca do zaplecza. Śmieje się z kolegą. „Kolejny ćwok wziął trzy metry kabla za osiem kafli. Nawet nie słyszał różnicy, ale kiedy powiedziałem, że 'słychać przestrzeń między instrumentami’, zrobił taką minę, jakbym mu pokazał Boga.”
To nie jest teoria spiskowa. To model biznesowy. Cała kultura audiofilska w Polsce została zbudowana na fundamentalnej prawdzie: ludzie zapłacą więcej za rzecz, której nie rozumieją, jeśli przekonasz ich, że problem leży w nich, a nie w rzeczy.
Nie słyszysz różnicy? To znaczy, że twój system nie jest wystarczająco dobry. Kup lepszy. Wciąż nie słyszysz? Twój pokój nie jest odpowiednio wytłumiony. Zamów panele akustyczne – mamy akurat w promocji, tylko 15 tysięcy. Nadal nic? Może twoje ucho nie jest wystarczająco „otwarte”? Posłuchaj jeszcze trochę, przyzwyczaisz się za miesiąc jak sprzęt się „wygrzeje” – czyt. nie będzie możliwy zwrot.
A prawda? Prawda jest prosta i brutalna: badania z podwójnie ślepą próbą – które przemysł audio boi się jak diabeł wody święconej – wielokrotnie pokazały, że nikt nie słyszy różnicy. Ani eksperci, ani amatorzy. Ale fakty nie mają znaczenia, gdy jesteś w środku kultu.
Bo hi-fi jest kultem. Ma swoich kapłanów (recenzentów piszących o „ciepłej barwie średnicy”), świątynie (salony odsłuchowe z aksamitnymi fotelami), święte teksty (których nikt nie czyta) i herezje (obiektywne pomiary, które są wulgarne).
Polski dystrybutor nie sprzedaje sprzętu. Sprzedaje zbawienie. Obiecuje, że za odpowiednią sumę – zawsze wyższą niż poprzednia – dotrzesz do prawdy muzyki. Do tego, co artysta „naprawdę miał na myśli”. Że Coltrane w końcu zabrzmi tak, jak powinien.
Ale Coltrane brzmi tak, jak brzmi. A ty kupujesz kolejny upgrade, bo nie masz odwagi przyznać – ani sobie, ani sprzedawcy patrzącemu na ciebie z wyższością – że to, co słyszysz, brzmi dokładnie tak samo jak poprzednio. Tylko drożej.
Oto prawda, której nikt w tym biznesie nie powie ci w twarz: Spotify przez przyzwoite słuchawki za 200 złotych dostarcza 99,9% „emocji”, którą dostarcza system za 200 tysięcy. Pozostałe 0,1%? To nie dźwięk. To historia, którą sobie opowiadasz. To performans dla własnego ego.
I nie ma w tym nic złego – pod warunkiem, że wiesz, w co grasz. Możesz wydać majątek na hobby. Ale nie udawaj, że to o muzyce. To o tobie. O twoim miejscu w hierarchii, o dostępie do klubu, którego członkowie „rozumieją”. To Pierre Bourdieu w czystej postaci: konsumpcja jako marker klasowy.
Tylko że Bourdieu przynajmniej był szczery. Polski sprzedawca audio? On udaje twojego przyjaciela. „Rozumiem pana potrzeby. Pan jest wrażliwy na dźwięk. Pan słyszy.” A potem dzwoni do dostawcy: „Mam kolejnego frajera. Wpakuj mi te kable, co mają marżę 400%.”
Sto lat hi-fi. Sto lat tego samego oszustwa w coraz lepszym opakowaniu. W 1934 to była drewniana trumna. Dziś to minimalistyczna czarna skrzynka z logo, którego nie znasz, ale które brzmi japońsko, więc musi być dobre. Mechanizm? Identyczny. Cena? Wyższa. Zadowolenie? To samo.
I będzie działać dalej. Bo nie walczysz z przemysłem. Walczysz z własną niepewnością. A dystrybutor i sprzedawca? Oni tylko trzymają nóż przy cieście. I krojąc je, śmieją się.
Głośno. W twarz.
Bo wiedzą, że wrócisz. Po kolejny upgrade. Po kolejną iluzję. Po kolejne potwierdzenie, że należysz. I zapłacisz. Zawsze płacisz.
Witaj w studium hi-endu. Sto lat działamy. Sto lat oszukujemy. I najpiękniejsze jest to, że wy płacicie nam za przywilej bycia oszukiwanymi.
Bo inaczej musielibyście przyznać, że król jest nagi.
A kto ma odwagę?